Sosenka Sosenka
74
BLOG

Zamording walking. Geneza pojęcia

Sosenka Sosenka Rozmaitości Obserwuj notkę 28

- Robocop! - uśmiechnął się Adam, wskazując na nieco zgrubiałe kolano żony. Iza odważnie podciągnęła nogawkę. W porannym słońcu dworca PKS pyszniła się konstrukcja ortopedyczna, owijająca udo, kolano i część łydki. Iza wyglądała, jakby już wcale nie miała własnej nogi.  Właśnie wybierała się w półmetrowy śnieg. W swojej ortezie jednoszynowej.

A w Mieroszowie był koniec świata. W Mieroszowie bus zakręcił, kracząca wrona odwróciła się do nas ogonem, a wiatr zagwizdał i poleciał dalej. Życie ludzkie natomiast istniało. I owszem, kręciło się wokół Rynku. Zauroczeni tymi sudeckimi, zachodnimi Kresami staliśmy pod arkadami i obserwowali ludzi. Szybko zorientowaliśmy się, że pod każdym łukiem kamienicy zbiera się inna grupka miejscowych pijaczków. A każdy klub miał swój łuk. I najwyraźniej nie utrzymywali kontaktów między sobą! Z tego najciekawsze było zgromadzenie, które powstało po naszej prawej stronie. Wszyscy oni mieli puszki z piwem. Tu jeden pan o urodzie sędziwej małpki swobodnie gawędził z kumplem.  I nic by w tym nie było nadzywczajnego, gdyby nie  to, że obok niego, oparty o ścianę, stał młot. Młot miał gabaryty pałki Zbója Madeja... (Tego nie zapomnę...). Przy tym, Adam zafascynowany Klubem Dyskusyjnym, zaobserwował, że co trzeci żul pod arkadą rozmawia przez komórkę. Sam stanął za jednym panem i zaczął udawać, że rozmawia przez telefon. Ale Pan Pijak nie dał się  sprowokować. Dalej komentował rzeczywistość z godnością starego, siwego kruka z bajki.

Wyżej, skąd widać było dachy dawnych sanatoriów i pensjonatów, nie było już żuli. Przeszliśmy w ciszę aleję grabów, oglądając resztki jakichś postumentów, pomników, grobowców i schodów triumfalnych. Pośmialiśmy się z poręczy jak na pasach dla rowerzystów. Wyrastała ona na środku gładkiej łąki (byliśmy ciekawi, po co komuś poręcz na łące?).  I tak się zmęczyliśmy tym patrzeniem, że zjedliśmy przy tym jedną trzecią prowiantu.

A potem, gdy już nie było czasu na nic, zgubiliśmy szlak. W zapadającym zmierzchu (ostatnia doba czasu zimowego, ale jednak zimowego!), to, co miało być krótszą trasą, przerodziło się w klasyczną żyletę. Wyrósł przed nami stok nachylony do podłoża pod kątem 50 stopni. Nie zjechałyśmy z niego tylko dlatego, że w wiatrołomnym śniegu tkwiły jakieś rowki. Trawers w stylu beskidzkim wlókł się w nieskończoność. Szliśmy po cudzych śladach z przekonaniem, że nasz poprzednik miał rację. A za nami ktoś wołał w lesie i szedł naszymi śladami, bo był przekonany, że to my mamy rację. - Hej, hej!  -  wołało echo. I  to był bodaj ostatni kontakt z ludźmi na tej trasie. Albo ja już nic nie pamiętam? - Napisz, napisz, że my, jak zesłańcy przez Syberię... - szeptała Iza ostatnim tchem. A ja pod samą Lesistą miałam już szaro przed oczami, ręce dostały drgawek, a nogi opowiadały o jakiejś kuli ołowianej.  Jedno zaś kolano zaczęło ostro przypominać o starej, beskidzkiej kontuzji,  i je w ogóle wyłączyłam z ruchu. Ostatnie podejście na Lesistą Wielką: grzęznąc w śniegu - jak dla mnie, do kolan - podawaliśmy sobie z rąk do rąk ostatnią czekoladę.


Sprzęt do uprawiania Zamording Walking, czyli orteza jednoszynowa Izy. (Foto: Targimedyczne.pl).

Do stacji zdążyliśmy tylko dlatego, że pociąg odjeżdżał trzy minuty później niż obliczyła Iza. Dwie młode damy, spotkane przez nas jeszcze na górze, czujnie kierowały nas przez wąskie uliczki Boguszowa. Linia kolejowa z Jeleniej Góry kusiła światłami i wizją ostatniego pociągu... Nieustannie gadając i nieustannie podkręcając tempo, jeszcze byliśmy w stanie wymieniać się karteczkami z adresami email i numerami komórek.  A w tym wszystkim biedny Robocop... Jak kuternoga - zasłużony dla swej szajki szef piratów - Iza dzielnie biegła ku torowisku, z mężem i gromadką zdrowych koleżanek.

Gdy do odjazdu  zostały już naciągane 3 minuty, obwieszeni pelerynami, szmatami, sznurkami - jak ruskie wojsko we wrześniu '39 - weszliśmy na pustą stację. Koleżanki umknęły w mrok, unosząc w sobie obietnicę wspólnych wypraw. My usiedliśmy na stopniach stacji, zabitej dyktą i dechami. Patrzyliśmy, jak w stalowym świetle idą smugi deszczu, a nad łańcuchem wagonów błyskają pioruny. Zgaszone lampy lokomotyw ET, szelest wody, lejącej się z dachu.... - Wiesz... Ja czasem widzę ćwiczenia nordic walking w parku. Tak sobie myślę, że czego instruktor uczy ich kilka tygodni, ja się nauczyłam w godzinę - filozofowała Iza. Nastała chwila ciszy. - Mam! To się nazywa zamording walking!!! - zawyła, zachwycona własnym pomysłem.

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości