Sosenka Sosenka
66
BLOG

W pantofelkach i na rzęsach. W gościnie u Prezydenta

Sosenka Sosenka Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 67

O drugiej nad ranem wylecieliśmy z drugim Włóczykijem z wesela Tubylczyni, syci tańców, wszelakiego jadła i oglądania Jowisza na sierpniowym niebie. O trzeciej usiłowałam się jeszcze zdrzemnąć, w stroju balowym, przykryta szlafrokiem. O czwartej jechałam do Warszawy celem wzięcia udziału w 80-leciu urodzin Anny Walentynowicz. Szalonaciotka zebrała kilka koleżanek i nas zgarnęła samochodem na tę uroczystość.

 
O trzynastej w pałacu prezydenckim witał nas cmoknięciem w opalone dłonie ktoś dobrze znany z ekranu TV. "Moim zdaniem, to premier Jarosław" - stwierdziłam to "na oko", bo na logikę powinien to być prezydent Lech. A jednak był to jego brat Jarosław. I tak do końca, od Mszy w pałacowej kaplicy przez konferencję prasową (straasznie dużo gadania, a za to brak możliwości zadawania pytań!) do spotkania z solenizantką w jakiejś sali pod kopułą radziłyśmy sobie w ten sam sposób: "Ty, czy to jest Prezydent? Myślę, że tak..." - chwila wahania - "No, chyba że to Premier!". Lawirując między znanymi-nieznanymi, zebrałam kilka autografów (które sprzedam na aukcji za 200 lat), a co najważniejsze, wreszcie coś zjadłam. Biedny, nie zawaham sie tego powiedzieć, Włóczykij, bo uwiązany butami na obcasie i perłami na szyi, które to perły należało stale chronić przed zerwaniem się. Rozmawiał z panią Anią, ciepłą, ale i, widać to wyraźnie, twardą osobą. Słuchał wspomnień, wypowiadanych rwącym się ze wzruszenia głosem. Chwiejąc się, kroczył po śliskiej posadzce, i wracał szczęśliwy na wyściełane krzesełko. Zadowolony. Nagrałam sporo rozmów, zapisałam coś w notesie, a skoro dopełniłam swojej dewizy - nulla dies sine linea - wszystko było na swoim miejscu. Nawet straszliwe buty...
 
Najstarsza z moich ciotek, która zawsze bierze z życia tyle, ile ono jej daje (resztę też egzekwuje), scenicznym szeptem komentowała, co się dzieje, mówiła, kto jest poseł, a kto minister, a na koniec postanowiła oswoić wartowników przed pałacem. - "Oni tak muszą stać nieruchomo, czy po prostu tak im wygodnie?" - krzyknęłą do ucha wartownikowi. Zaciekawiona 72-letnia pani stanęła przy najbliższym żołnierzu i tak długo wyrażała swoje uwagi i radość ze spotkania (zrobiła sobie z nim zdjęcie, a jakże), że wojak nie wytrzymał i zaczął się chichrać pod nosem. - "Choć, zrobimy zdjęcie na czerwonym chodniku!" - zaproponowała R2 i mnie. Naszą ekipę zauważyła wnet pani ochmistrzyni (??) i w rezultacie R2 i ja przeszliśmy prywatnie przez kilka dotąd zamkniętych pokoi Pałacu, robiąc sobie śmieszne fotografie w prezydenckich fotelach i przy lustrze. W budynku było już pusto, w jadalni nakryto już do prezydenckiego obiadu, a my, jak dzieci, buszowaliśmy, chichocząc, po wszystkich dostępnych kątach. Drzwi jakby się same przed nami otwierały.  
 
Ale już oddelegowano nas na bankiet do ogrodów Belwederu.
 
- "Ciociu, czy my jesteśmy teraz w muzeum?" - zapytałam, wskazując na rogatywki, wiszące na haczykach. Był to widok niecodzienny dla mieszkanki Ziem Wyzyskanych. - "Nie, to jest szatnia dla gości..." - odpowiedziała wyrozumiale Szalonaciotka. Rzeczywiście. Już rano, czekając na autokar do Pałacu, widziałam paradę i pasłam oczy widokiem panów w mundurach. Teraz zaś chodziły tędy nieliczne ciekawe okazy, jak kombatanci, i jakieś smutne resztki, jak np. kilku przedstawicieli armii "Biełarus" w czapkach typu patelnia. 
Ale jedzenia zostało dość. Testowałyśmy właśnie chrupiące pierożki i apetyczny smalec, gdy szum z lewej strony oznajmił nam, że do stolika podchodzi Prezydent. Usiadł, zamówił sobie pierogi, zagadnął panią Anię, z którą zna się od roku 1978, i wysłuchał cierpliwie tysiąca pytań od reszty. W naszym pogodnym towarzystwie sprawiał wrażenie zrelaksowanego. I wtedy J. przedstawiła u dworu także i moją osobę. - Co głowę państwa obchodzi moje cv? - spanikowałam, ale grzecznie dopowiedziałam kilka słów o tamtej berlińskiej nagrodzie. Głowę państwa musiało to jednak choć trochę obchodzić, bo od razu złapaliśmy ze sobą kontakt wzrokowy, potem wymieniliśmy kilka historycznych zdań, a potem szkoda było się żegnać, bo Prezydent, na moje wyczucie, to osoba, z którą by się fajnie gadało prywatnie, przy kawie. (Ja tu nie oceniam jego polityki i proszę nie wszczynać mi na blogu targów i przetargów). Ale chyba lepiej się stało. Bo, jak to zwykle bywa, w końcu poczułabym się jak u siebie i w związku z tym śmiałabym z byle czego i do łez.
 
Prezydent, ucałowawszy dłonie pięknych dam i tu zgromadzonych, poszedł dalej. Rozejrzałam się wokół siebie: mundurów coraz mniej, a gdy nie ma kołnierzy z wężykiem, nie ma na kogo patrzeć. Wróciłam do zwyczajnych zajęć Włóczykija i poszłam na przechadzkę, tym razem po Belwederze. Było zupełnie inaczej niż w trakcie gonitwy zorganizowanej! - "Czy mogę?" - zapytałam ochroniarza, a potem samego Marszałka, bo to on pierwszy witał gości u drzwi. Kamienny Marszałek nie miał nic przeciwko, a ochroniarz nawet się uśmiechnął. Poszłam przed siebie, przez kolejne sale. Błękitna, różowa, zielona... Zadzierałam głowę do góry, wyglądałam przez okna, testowałam fotele. Bo - jak to zwykle robię w rezydencjach - sprawdzałam, ile z Domu jest w tym domu (Prezydent: "Nienawidzę mojego mieszkania w Pałacu. Dla mnie to hale fabryczne"). Ale Belweder miał w sobie niewiele z Domu: nie było tu żadnego pokoju, który miałby zamknięte przed obcymi drzwi, za którymi można by się było ukryć, zaszyć ze swoimi myślami i rozmową przy cieście, z Panią Łyżeczką albo inną bratnią duszą. Dopiero na końcu usłyszałam cykanie zegara. Weszłam z biciem serca. - "O, i tu jest Dom!" - oparłam łokcie na półeczce kominka. Zegar cykał w ciszy, ciepłe popołoudniowe światło wchodziło cętkami do pokoju, pachniało od słońca, albo i od kurzu. Nikt za mną nie stał i nie sprawdzał, czy jestem złodziejem. Było prawie jak w gabinecie Dziadka. I tu już bym mogła zostać... Ale za drzwiami wystawa o Virtuti Militari, a przecież ten order (III klasy) dostał ojciec zaprzyjaźnionej Starej Baby, przedwojenny kapitan, więc wstyd byłoby teraz nie zobaczyć i nie zdać jej potem relacji... Szłam tedy, szłam, oglądałam... wolna od komórki, w której padła bateria. Co to za miłe uczucie być wreszcie niedostępną. - "Ale ja już chcę wracać. Ja jutro wyjeżdżam na wczasy..." - marudził w tym czasie na zewnątrz R2 - "To wyjedziesz dwie godziny później! I co?!" - podsumowała Szalonaciotka,
 
Zabrzmiało to jak rozkaz, więc tkwiliśmy pod Belwederem do osiemnastej. Słuchaliśmy Orkiestry Reprezentacyjnej i witali kolejnych eksministrów, ministrów i ministrów in spe, którzy przybywali, by złożyć wyrazy szacunku pani Ani. A Ona dzielnie, choć mocno już zmęczona, podejmowała rozmowy, przyjmowała gratulacje i umawiała się na tysiąc pięćdziesiąte spotkanie w Krakowie i Gdańsku, ale i w jakiejś ...woli. Niczemu się nie dziwiła, sprawiała wrażenie, że wszystkich zna i pamięta. Wyglądała trochę jak matka, otoczona licznymi dziećmi i wnukami...
 
Po osiemnastej wędrowaliśmy grupką w stronę samochodu ze znajomo brzmiącą rejestracją "DW....". Potykaliśmy się na przemian o żołnierzy Piłsudskiego, Sikorskiego i Kaczyńskiego; właściwie, nie wiem czyich, bo ja nie rozróżniam dokładnie mundurów i armii. Mijali ich rowerzyści, ludzie w garniturach. I nic. Żołnierze szli z plecakami, z bronią przez swoje Miasto. Jak duchy. - "Może to ja sama wlokę się teraz z pola bitwy, albo z muzeum Wojska Polskiego?" - w głowie miałam miły, senny mętlik. Znowu wzięłam udział w jakiejś baśni: mieszały mi się opowieści Dziadka, "Tajemnice Łazienek" Zuzanny Rabskiej i beztroskie uwagi Szalonejciotki. Marzyłam, by położyć się na którejś zabytkowej kanapce w Belwederze. A to, że jeszcze chodzę, zawdzięczam rzęsom, wzmocnionym tuszem.
 
Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości