Sosenka Sosenka
94
BLOG

Wielka wyprawa na górę śmieci

Sosenka Sosenka Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 48

- Dobra wycieczka musi zacząć się głupio - stwierdził Adam, wydobywając się z samochodu na skraju jakiejś skarpy. Świrnięta grupa wybrała się na pierwszą od zeszłego lata wyprawę. Zgodnie z naszą tradycją, zostały zachowane następujące punkty: zmarudzić dużo czasu w domu, utknąć na cmentarzu, a potem w sklepie.

Po godzinie rozmów mieliśmy już plan wycieczki za miesiąc i za pół roku, ale nikt nie wiedział, dokąd wyruszamy dzisiaj. - To ten sam nieubezpiecziny samochód, który nie zmienia biegów? - uśmiechnęłam się  na myśl o niespodziankach na trasie. - Ten sam - odrzekła Iza, dobywając z przyczepy campingowej kijki narciarskie. Między kijkami mignął mi bęben od pralki (to już nie sprzęt turystyczny, ale też potrzebny). Samochód pełen potrzebnych rzeczy. Drzwi otwierały się tylko wtedy, gdy nie otwierały się drzwi z drugiej strony. A gdy właściciel próbował dojść przyczyny,  one w najlepsze zaczynały działać. Jaki pan, taki kram.

Pierwszym przystankiem, jaki mieliśmy, był duży cmentarz żydowski. Długo błądziliśmy po wielkim właściwie parku. Z samego cmentarza mało co zostało. W większości zresztą, obce nazwiska i odległe daty. Kilka ciekawych przykładów sescesji. I znajomo brzmiące nazwy: "Urodzony we Lwowie", "Urodzony w Trembowli". Włóczykij patrzył na niektóre daty i myślał: "Szczęśliwi. Zmarli jeszcze przed Nocą Kryształową". Była też duża kaplica, a właściwie jej resztki. Przewieszona przez ramę okienną, oglądałam wnętrze dawnej sali do rytualnego mycia zwłok. - Kiedy tu ostatnio brzmiały hebrajskie śpiewy? - dawno. Od tego czasu na cmentarzu zagnieździło się wielu złodziei. A teraz.. siedem sarenek. - Widzieli państwo sarenki? - zapytał stróż cmentarny. No, nie. Aleśmy oczywiście weszli na dziurawe schody w kaplicy i wściubili nosy do zamurowanych pomieszczeń.

Byliśmy już w drodze do właściwego celu wyprawy, gdy wszyscy zrobili się głodni. - Stary numer! - zaliczyć cmentarz i znaleźć sklep. W tej części Wrocławia ulice mają już interesujące nazwy, jak ul. Kozia i Stodolna. Sklep przypominał wiejskie sklepy Samopomocy Chłopskiej. W środku był Pan Sprzedawca i był Pan Pijak.

- Czemu u ciebie tak zimno? - zapytał Pan Pijak.

- Bo mi tej nocy ukradli grzejnik.

- A kto ci ukradł?

- Myślę, że może ty - odpowiedział obojętnie Pan Sprzedawca.

Nie spiesząc się, nabyliśmy zapas bułek i jogurtów. A kiedy okazało się, że tutaj nie mają patyczków do lodów, Iza jadła swój jogurt za pomocą opakowania po tabletkach..

Dopiero najedzeni powędrowaliśmy nadodrzańskim wałem w stronę byłego wysypiska śmieci. Wzdłuz Odry ciągnęły się poniemieckie hale fabryczne. I Adam zaczął opowiadać o dawnych fabrykach, produkcji łodzi podwodnych, rakiet V-cośtam, tajemniczych pociągach i poszukiwaczach skrabów. Brzegi Odry kryją w sobie jeszcze tyle tajemnic.. Ile razy idziemy nadrzecznymi krzakami, snują się opowieści o dawnych bunkrach, groblach, tunelach i bocznicach..  - Mówili, że pociąg przejeżdżał pod Odrą i jechał do Lubiąża. - Lubię tak iść i słuchać. Bo to miasto swoje i obce. Obce, ale bardzo swoje. A żeby je nazwać swoim, musimy przejść ruiny, krzaki, policzyć słupy elektryczne, sprawdzić drogi donikąd. Właściwie, każdy odkrywa je sam, dla siebie i od nowa. Coś, czego nie przekazali nam kresowi rodzice..

Niebosiężna Góra ma trzydzieści metrów wysokości. U jej podnóża o mało nie wpadliśmy pod lód, bo to tereny zalewowe i wszędzie jakieś bajorka. A na stokach śmierdziało gazem, aż Włóczykija rozbolała głowa. Gwizdało przy  tym ostro. Kiedy Włóczykij usiłował umyć zęby metodą chałupniczą (woda z bidonu i szczotka turystyczna), pasta do zębów fruwała na wietrze. Ale widok przy myciu zębów wart był poświęcenia. Z góry śmieci, obecnie zrekultywowanej, dojrzałam dwie wieże Katedry, elektrociepłownię, Dominikanów i świętego Michała. A może nawet Halę Tysiąclecia? I nic Włóczykijowi nie brakowało do szczęścia, bo z dali dochodziły  gwizdki pociągów. Z trasy poznańskiej chyba.. U stóp Góry Śmieci ciagnęły się lasy, zagajniki, porastające zakola Odry. Dziwne budynki, wieżyczki, wejścia do schronów i betonowe słupy. Jaz. Wyspy, wysepki. Cały Wrocław.. Cały On.. Tajemniczy. Trochę surowy. Kuszący drogami ślepymi, wąwozami i lasami, kryjącymi w sobie poradzieckie konstrukcje. Na górce jeszcze pogonił nas ochroniarz. - Państwo tak się skradają -  powiedział - a tutaj wstęp wzbroniony. - Nieprawda. Patrzyłam na znak. Akurat wzbroniony był wjazd..

Zeszliśmy do drogi, na której ślady biegówek. (Włóczykij, który szedł w spodniach narciarskich, był zły na siebie, że to nie on na nartach). - Tutaj trzymali niemieckich więźniów, aż oni stali się całkiem siwi. Budowali rakiety? - mówił Adam. Słowa przerywały chóralne wybuchy śmiechu kaczek. - Kwawkwakwakwakwa! - zanosiły się  śmiechem kacze klany. Miały akurat duży zlot przy brzegach. My jedno słowo, a na to kaczki śmiały się jak głupie. Szliśmy wolniutko, a słońce stawało się już powoli jaskraworóżowe. Lubię tę śnieżną ciszę nad Odrą. Piękne dęby, których tutaj mnóstwo, stały spokojnie na bialutkim wale. Snuliśmy pomosły wycieczek do starych kościółków, bunkrów i nieznanych lasów. W samochodzie pierwszą melodią, jaką usłyszeliśmy z radia, był jakiś utwór triumfalny Bacha. - To dla nas! - parsknęła wesoło Iza. Marsz triumfalny trójki szalonych..

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości