Pan kierowca musiał pełnić dyżur świąteczny, więc umilał sobie podróż piosenką: "Są w życiu takie chwile. Już tylko Kiler!". Zastanawiająca ilustracja muzyczna na tej trasie. Po drodze zobaczyliśmy bowiem takie nazwy miejscowości, jak "Kiljanów" (Iza: "tu zamordowano więcej niż jednego Jana"), Borzygniew ("tu zamordowano kilku niedouków") oraz Mściwojów (nie trzeba komentować). To pewnie dlatego, że 1 maja święto pokoju. Kwestią czasu było przerobienie nazwy Maniów na Maniaków.
W Milinie, gdzie zakończyliśmy reisowanie poprzednio, powitał na nie kto inny, jak ten, kto nas tutaj żegnał 2 tygodnie temu. Pan pijak w kowbojskim kapeluszu - we własnej postaci! Iza i ja o mało nie usiadłyśmy na drodze. Tym razem miał on bowiem na sobie również stylowe buty do kolan, ozdobione frędzlami. Zamiast dubeltówki dzierżył jednak butelkę piwa. Odprowadziliśmy go wzrokiem i poszliśmy pod nasz ulubiony pomnik Nepomucka, by zjeść drugie śniadanie. Pod pomnikiem było jednak dość nudno, a cmentarzyk otwarty, więc poszliśmy jeść na cmentarz.
Wśród grobów (pobielanych) Zuzia urządziła koncert, że nie chce mleczka, więc by uniknąć afery, zwinęliśmy się co prędzej w stronę lasu. Po drodze spotkaliśmy jeszcze pieska o wyglądzie świni, był to chyba buldożek francuski świeżo po wizycie u fryzjera (albo u sadysty). Gąszcz prześwietlony słońcem emanował zielenią o takim stężeniu, że aż bolały oczy, a Zuzia darła się, aż bolały uszy. Wreszcie jak już przebrnęliśmy pole ziemniaczane (ach , ta tradycja pochodu przez pyliste odmęty!), otworzył się przed nami widok na zółte łany rzepaku, wcinające się w płachty zieleni, i tu rozłożyliśmy się obozem. Nad nimi górowała granatowa Ślęża, zdobna w pasma dopiero co zieleniących się buków. Tu Zuzia pozwoliła się nakarmić, ale wyprowadziła rodziców w pole. Chwila nieuwagi i udane kichnięcie rozprowadziło na gorsie Adama, nosie Izy i plecaku zupę jarzynową z cielęciną i kluseczkami.
Mądry dzidziuś, skwitował to zaraźliwym śmiechem. Myśmy wciągnęli jeszcze jakieś bułki i mleczne małmazje i poszli w stronę Maniowa. Po drodze Zuzia skuliła się i wryła twarzą w dno wózka, i dopiero jak ją Adam odwrócił, okazało się, że ona śpi. Mieliśmy spokój na jakie trzy godziny. Minęliśmy okraj zalewu w Maniowie, wybrzydzając, jak się dało, na "głupich" wczasowiczów ("ja bym tak nie wytrzymała" - "ja też" - "ale nuda" - "ale wiocha"). Po czym rozpromieniliśmy się na widok składowiska złomu. Bowiem tam zobaczyliśmy ruinę odrzańskiego statku. Przy tym właśnie przerdzewiałym poejździe Adam zrobił sobie zdjęcie w pozie właściciela.
Minęliśmy grodzisko z XIII wieku, ruiny pałacu, dumnie sięgające nieba jedną podupadłą wieżą, i grupę domków, malowniczo otaczających wzgórze. Po czym wpełzliśmy na wał zalewu w Mietkowie. Spędziliśmy tutaj godzinę, jedząc, nic nie robiąc, a także pożerając oczami łańcuch Sudetów, wyłaniający się zza wzgórz. Nie zapomnieliśmy oczywiście o okazji, która nas tu sprowadziła. Adam zaprezentował wykonanie "Pust' wsiegda", ja natomiast przypomniałam staropolską pieśń wojenną kosmonautów radzieckich: "Dożdliwym wieczierom, kogda piłotam, skażem priamo, diełat' necziewo".
Majówka dobiegała końca. Sywletki gór rozmywały się powoli na tle nieba o kolorze gołębim. Ostatnią rewelacją, jaką zrejestrowaliśmy, był prawdziwy gołębnik z XIX wieku, zatknięty na wysokiej tyczce, a strzeżon (wraz z całym zakładem przetwórczym) przez niezwykle groźnego psa. Psa - cichą wodę, który nie okazywał swojego gniewu. Na PKP zaś powitała nas miła niespodzianka. Zapowiedź Euro 2012 dotarła i tu. Wyremontowano bowiem dokładnie połowę stacji, jeden peron i wiaty po jednej stronie. Najlepsze jest to, że również megafony działały w połowie!